Nasze wakacje we Włoszech – wczoraj i dziś

Udostępnij ten post

Już za kilka dni pakujemy walizki i z Robertem ruszamy w kolejną podróż do Włoch. Gdyby policzyć wszystkie nasze wyjazdy do tego kraju, te dłuższe i krótsze, pewnie zbliżamy się już do trzech dziesiątek. Ale co tu dużo mówić, kochamy Włochy, włoskie wina i kuchnię. Jednak podczas wakacyjnych przygotowań naszła mnie refleksja, że na przestrzeni tych lat trochę się zmieniło w naszym podejściu i planowaniu podróży.

Na kilka zmian, które wprowadziliśmy – bez wątpienia wpłynęło pojawienie się w naszym życiu psa. Podróże z Miką (a staramy się ją zabierać prawie wszędzie) rządzą się nieco innymi prawami. Mika (chociaż my też) nie przepada za dużymi, zatłoczonymi miastami, nie poleży też spokojnie kilku godzin w pełnym słońcu na plaży. O ile uwielbia podróże samochodem, długie spacery po winnicach i włoskie lody, to siłą rzeczy wymusiło to na nas zadbanie o jej komfort, by czuła się dobrze na wyjeździe. Przyznaję jednak, że w zasadzie zbiegło się to ze zmianą naszego podejścia. Starzejemy się, mamy już swoje większe wymagania, wiemy co lubimy – i teraz podczas wakacji szanujemy przede wszystkim luz, bez miejskiego zgiełku i turystycznej gorączki. 

To chyba nasza podstawowa zasada – której jesteśmy wierni – w zasadzie od początku zdobywania Półwyspu Apenińskiego. Owszem, mamy kilka swoich ukochanych miejsc, jak Treviso, Arezzo, Lucca czy Perugia, do których lubimy wracać choćby na krótki spacer i kolację w ulubionej restauracji, ale poza tym za każdym razem staramy się poznawać nowe miejsca.

Włochy są pięknym i różnorodnym krajem, cały czas ma się wrażenie, że za zakrętem drogi ukryte jest kolejne piękne miasteczko, ciekawy pejzaż, świetna restauracja czy inna perełka. Dlatego dajemy się ponieść ciekawości i już kolejny rok odpuszczamy dobrze poznaną północną i środkową część Półwyspu Apenińskiego i ruszamy na południe. W tym roku plan obejmuje objazd dwóch stron dolnej części „włoskiego buta” – od południowych obrzeży Toskanii, przez Kampanię, Kalabrię, Apulię, Abruzzo i Marche.

Możecie nazwać to hipsteriadą, ale dawno uświadomiliśmy sobie, że świat wina jest dużo ciekawszy niż setne spróbowane we Włoszech Chianti Classico, Barolo czy Brunello. By uciąć spekulacje, nadal bardzo cenimy klasykę w najlepszym wydaniu, jednak po tych winach zwykle już wiemy, czego się spodziewać, mało kiedy są one w stanie nas zaskoczyć. Takie butelki przywozimy z wakacji (choć już mniej niż kiedyś), ale na szlakach omijamy włoskich winiarzy, których już kiedyś odwiedziliśmy, z zastrzeżeniem, że dla przyjaciół zbaczamy z każdej trasy.

Za to podczas wakacji nie trzeba nas dwa razy namawiać na spróbowanie wina z jakiegoś lokalnego szczepu, uprawianego na kilku hektarach przez paru zapaleńców czy z malutkiej, zapomnianej przez Boga apelacji. To właśnie takich zaskoczeń szukamy dziś w winiarskim świecie. Nawet, jeśli te wina nie są wysoko punktowane, to mają w sobie coś absolutnie niepodrabialnego – autentyczność.

Moje kilka lat życia w Atenach skutecznie zniechęciło mnie do sezonowego tuptania za tłumami zagranicznych turystów, naciągania ich na najdroższe lody i wodę, stania godzinę w kolejce do restauracji.

Ale przyznajemy się, że naszą największą letnią porażką we Włoszech jest Florencja. Dziś już jednak, jak na weteranów przystało, doskonale wiemy, że ona, Rzym czy Wenecja to piękne miasta, jednak lepiej zostawić je na jesień i wiosnę. Oczywiście wszystko zależy od Waszych preferencji, nas jednak latem temperatura i ludzie po prostu męczą, więc staramy się unikać dużych aglomeracji.

No i dlatego ruszamy przez takie Włochy, gdzie nawet w najmniejszym miasteczku można znaleźć kilka ciekawych zabytków, poszwendać się brukowanymi uliczkami, pozaglądać do ukwieconych balkonów, pogłaskać koty, usiąść w knajpie, w której siedzi najwięcej lokalsów. Zresztą, dawno odkryliśmy, że właśnie w takich miejscach najpełniej można poczuć włoski klimat, będąc czasem jedynymi turystami w okolicy. I mimo że wieczorami zegarki pokazują po średnio 25 tys. kroków, to tak właśnie odpoczywamy najlepiej.

Dobre zaplanowanie wyjazdu, ustalenie trasy, miejsc gdzie będziemy nocować i co chcemy zobaczyć –to połowa sukcesu. Wakacje planujemy na przełomie grudnia/stycznia i zwykle zajmuje nam to kilka weekendów, z Bookingiem i Google Maps na ekranach. Gdy podczas wakacji mamy zamiar przejechać kilka tysięcy kilometrów samochodem i jednocześnie nie zmęczyć się codziennymi, długimi trasami, to lubimy wszystko dobrze zorganizować.

Na szczęście, oboje zastępujemy się za kółkiem, choć ja walczę o te dłuższe i najlepiej górskie fragmenty. Dodatkowo zamiast codziennych przeskoków z miasta do miasta, nauczyliśmy się znajdować miejsca, które wybieramy jako bazy do wycieczek po okolicy. Czasem lepiej podjechać nawet 50-60 kilometrów, żeby zobaczyć jakieś ciekawe miasteczko, niż codziennie tracić czas na rozpakowywanie się, meldowanie w nowym hotelu itd. Mamy też swoje metody pakowania, wszystko ma swój system i miejsce, bo w końcu trzeba przywieźć winne zapasy. Zresztą to żadna tajemnica, że więcej wina przywozimy z zagranicy, niż kupujemy w Polsce.

To chyba najważniejsza zasada, idealnie korespondująca z włoskim dolce vita. Kiedyś nie było to dla nas tak oczywiste, bo potrafiliśmy odpoczywać przy większej intensywności – zarówno w zwiedzaniu, jak i we wspomnianej częstszej zmianie miejsc noclegowych.

Obecnie mamy już takie poczucie, że naprawdę odklikaliśmy check listę na najważniejsze włoskie punkty i teraz nie gnamy już przed siebie na złamanie karku. Czasem zdarza się nawet odpuścić jakieś miejsce, które chcieliśmy zobaczyć, bo wolimy wypić kieliszek wina, po prostu posiedzieć sobie na placyku i poobserwować codzienne włoskie życie. Poudawać, że jesteśmy częścią lokalnej społeczności.

Kochane Włochy, jedziemy do Was po więcej i mniej jednocześnie.

Zobacz więcej naszych podróży