Londyn – kulinarna pustynia w gastronomicznym oceanie

Właśnie wróciłem z krótkiego wypadu do Londynu. Niby wszystko było jak najbardziej w porządku, bo zobaczyliśmy dużo ciekawych, wcześniej nie odwiedzanych miejsc, dzieci zadowolone i nawet jak na wyspy pogoda dopisała (padało jedynie przez 5 minut). Ale jedna rzecz, ta dla mnie może właśnie najważniejsza nie pozostawiła satysfakcji – gastronomia i ogólnie produkty spożywcze.




Rozpisywałem się o fajnych miejscach z dobrą kuchnią i ciekawą kartą win w 2023 roku. Wpis znajdziecie pod linkiem – Londyn 2023 restauracje z winem. Nie oszukujmy się jednak, jadąc we dwójkę łatwiej jest pójść na romantyczną kolację, do winebaru z dobrym jedzeniem i nawet trochę więcej wydać. Jednak wybierając się w podróż z dziećmi, to już jest zupełnie inna historia. Nastolatkowie nie docenią w pełni detali dań lepszej restauracji, a mniejsze porcje wprawią ich w zakłopotanie. Na końcu i tak będą spoglądać na salę restauracyjną łypiąc znad ekranu telefonu. My za to wyjdziemy z takiego miejsca lżejsi o jakieś 170 GBP.
A więc, żeby dobrze zjeść czy to śniadanie, lunch czy kolację szukamy czegoś prostszego, bardziej budżetowego (w Londynie to brzmi jak oksymoron) i bez zadęcia.
Śniadanie
Wydawałoby się to proste a jednak nie jest. Oczywiście królują sieciówki. Możemy śniadaniową kanapkę chwycić w Pret a Manager, który jest na każdym rogu. Nie jest to nic specjalnego, choć kawa (droga) nadaje się do picia. Możemy wejść do innych takich odczłowieczonych miejsc, a nawet chwycić „coś” z okienka.
Ja często będąc za granicą wychodzę rano do marketu po produkty i robimy pyszne kanapki dla wszystkich. Lubię też wyskoczyć do lokalnej piekarni i tam kupić croissanty, crostaty, ciabatty czy bagietki, które jeszcze ciepłe wyjeżdżają rano z pieca. We Włoszech, Francji, a nawet w tak nieoczywistych krajach jak Niemcy czy Austria jest to absolutny standard i nawet duże sklepy oferują dobre, ekologicze i zwyczajnie smaczne produkty. Niestety nie w UK…
Piekarni w centrum Londynu nie uświadczycie, a żywność oferowana w Tesco, Sainsbury’s czy nawet w niby pozycjonującym się wyżej M&S woła o pomstę do nieba. Nawet produkty opatrzone „delikatesowym” oznaczeniem np. „Tesco Finest” są (delikatnie mówiąc) słabo jadalne. Połowę oferty tych sklepów stanowią „gotowe” dania do mikrofali, których jakości chyba nie chciałbym sprawdzać. A więc nawet chcąc uciąć trochę wydatki, robiąc sobie kanapki na śniadanie czy na wycieczkę stawiamy się w sytuacji w której zastanawiamy się czy nie lepiej w supermarkecie podejść do półki z napisem „Polish Food” i nie wziąć kabanosów Balcerzaka czy serka wiejskiego Piątnicy, gdyż reszta asortymentu jest absolutnie porażająca.
Obiad/kolacja

Ok to jesteśmy już… po śniadaniu. Dobra zjedzmy coś na ciepło. Szwędając się po mieście wpadaliśmy do pubów – dorośli na „pintę”, młodzież na lemoniadę, a starsza na „zerówkę”. I choć jeszcze 25 lat temu londyńskie puby były zawalone kranami z piwem od krajowych producentów, dziś to już przeszłość. Stella, Heineken, Peroni, Estrella… co tylko chcecie oprócz lokalnych browarów. Zawsze co prawda znajdą się 1-2 bittersy i rzeczywiście dobry lokalny (najdroższy zawsze) Camden Lager.
Dlaczego tak się dzieje? Po pierwsze duże koncerny mają w tym interes i wypierają lokalny biznes, po drugie lubimy te piosenki które znamy, a po trzecie turystów, którzy często nie są zainteresowani poznawaniem nowych smaków jest zatrzęsienie. Kolejnym problemem jest zgarniecie własności londyńskich pubów w dosłownie kilku rękach. Ta są najzwyczajniej sieciówki – np. Greene King. Wyglądają stylowo, nazywają się znamienicie, ale instrukcje przychodzą z góry.






Właśnie w takim jakby się wydawało naszym dzielnicowym, ale sieciowym pubie w Westminster przyszło nam zjeść tak zwany „Sunday Roast”, czyli specjalne niedzielne menu. Och co to było za przeżycie! Nie zapomnimy tego przez wiele lat. Nawet młodzież robiła sobie z tego żarty przez następne dni. A było to tak… suchą wołowinę dziobał szpak…
Roast kojarzy się z soczystym, długo pieczonym mięsem w gęstym sosie. My dostaliśmy plasterki suchego roastbeefu z sosem w rondelku, do tego z twardą grillowaną kapustą, suchym „pajem” i rozgotowaną marchewką. Ciężko było się nam do tego ustosunkować. Moje dziecko było mądrzejsze bo zamówiło fish and chips, które to danie może zamiast oceny zero gwiazdek powinno dostać jedno. I nie, nie jest to pechowy jednorazowy przypadek. Chodząc po mieście dokładnie obserwowaliśmy co w pubach mają ludzie na talerzach i był to ten sam dramat. Nawet burgery wyglądały na tak zmęczone, jakby trzymała je jeszcze „wczorajsza” impreza.




Jedliśmy też w orientalnej sieciówce Tonkotsu i nie doznaliśmy jakiegoś olśnienia. Choć w tym przypadku było już lepiej i dania były jadalne. W obu przypadkach 4-osobowy posiłek z napojami to wydatek rządu 90-110 GBP.
Można lepiej? Polo Bar!
Jak się zatem wyplątać z tej trudnej sytuacji i jednak zjeść coś sensownego? Zawsze dobrym pomysłem jest pojechanie na Borough Market (pod London Bridge). Tamtejszy street food jeszcze jakoś daje radę, ale i tak lepiej to już było.

Na tym bezkresnym horyzoncie pułapek i miernoty majaczy niczym światło latarni morskiej Polo Bar (176 Bishopsgate) przy Liverpool Station. To lokal działający 24/7 serwujący kanapki, tosty, brytyjskie śniadania (nawet w wersji X large), naleśniki, croissanty, burgery i wszystkie napoje nieprzerwanie (w dosłownym znaczeniu tego słowa) od 1953 roku. Ceny są przystępne, porcje naprawdę spore, a przede wszystkim to co dostajemy jest smaczne i mega świeże. Nie są to Himalaje gastronomii, ale już sam fakt bycia Górami Świętokrzyskimi na londyńskiej nizinie jest czymś wartym odnotowania.
Z usług Polo Baru korzystają wszyscy – turyści, osoby jadące pociągiem z Liverpool Station, pracownicy City chwytający kawą i kanapkę na wynos (a ta cześć baru jest usytuowana tak, żeby móc to zrobić jak najszybciej) czy białe kołnierzyki po czwartkowym piwie, po którym nie opłaca się już wracać pociągiem do domu przed piątkowym korpowyścigiem. My zawsze gdy planujemy zwiedzanie w okolicy Tower czy City obowiązkowo stołujemy się w Polo Barze.






Dziś nie było optymistycznie, a nawet trochę smutno. Po powrocie zrobiliśmy domowe tagliatelle z prostym tuńczykowo-pomidorowym sosem (przepis pod linkiem – makaron z sosem pomidorowym i tuńczykiem) i wszyscy jedli tak, że aż uszy się trzęsły. Nie ma to jak comfort food z dobrych składników ze swojej kuchni. Po ciężkim weekendzie można było odetchnąć 😉
Do Następnego!
W.